I znowu się udało. Znów, zimo, niedoczekanie,
pocałuj mnie gdzieś, mrozie, i każ się wypchać, śniegu,
szuflami poza chodnik; przeżyłem was raz jeszcze.
szuflami poza chodnik; przeżyłem was raz jeszcze.
I znowu się udało wziąć was na przeczekanie,
tępogłowe bałwany; znów was zaskoczył świegot
plusowych temperatur, spływajcie stąd nareszcie
strugami, już was nie ma. Przeczekać. Zbyt się dłużą
złe passy i złe czasy. Żyliśmy, by przeczekać
dwie godziny pod sklepem i dwie doby pod kluczem,
dwa miesiące, po których powtarzał każdy urząd,
że czekać dalej i że niczego nie przyrzeka.
Wszystko tak się dłużyło, że coraz było krótsze
życie - i krótkie były chwile, którym się chciało
powiedzieć: Trwaj, do diabła, nawet za cenę duszy;
krótkie jak żart, jak dwuwiersz, stłumione jak rozmowa
z kimś bliskim, w nocy; nikłe jak muzyka za ścianą,
nieważkie jak dwa ciała, porwane w lot nie dłuższy
niż ich jeden zmieszany oddech. I wciąż od nowa
zmęczone dni liczenie: byle do jakiejś wiosny
nieznanej; byle do tej odwilży, tych roztopów,
kiedy odtaje we mnie prowizorka zziębnięta
i zacznę żyć naprawdę; na całego; na oścież
targnę koszulę serca - a tymczasem roztropnie
czekać - trzymać się ciepło - o szaliku pamiętać -
Ale nie ma innego życia. Ten zamrażalnik,
dokąd - aby nas ciepło nie zepsuło zanadto -
upchnięto nas, chowając rzekomo na lepsze dni,
jest tylko najzimniejszą częścią zimnej spiżarni,
do której z rzadka, z zewnątrz, wpadnie ciepło i światło,
gdy Ktoś otworzy - zajrzy - i znów zatrzaśnie drzwi
listopad 1979-czerwiec 1980
Stanisław Barańczak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz