wtorek, 23 czerwca 2015

Jak w zwierciadle

-Tato...Boję się, tato! Gdy siedziałem we wraku, trzymając Karin, rzeczywistość nagle rozsypała się. Rozumiesz, co mam na myśli?
- Rozumiem.
- Rzeczywistość rozpadła się, a ja wypadłem na zewnątrz.To jak sen...Wszystko może się zdarzyć.Wszystko!
- Wiem.
- Nie mogę żyć w tym nowym świecie.
- Możesz. Ale potrzebne ci coś czego mógłbyś się trzymać.
- Co miałoby to być - Bóg? Daj mi jakiś dowód na jego istnienie! Nie możesz.
- Mogę. Ale musisz mnie uważnie słuchać.
- Tak, potrzebuję słuchać.
- Mogę ci tylko dać zaczątek mojej własnej nadziei.To wiedza, że miłość istnieje jako coś rzeczywistego w życiu ludzi.
- I pewnie chodzi o jakiś szczególny rodzaj miłości?
- O każdy rodzaj. O najwyższą, najmniejszą, najbardziej śmieszną, najpiękniejszą. O każdy rodzaj.
- O tęsknotę za miłością?
- Tęsknotę i negację. O niewiarę i ufność.
- Więc miłość miałaby być dowodem?
- Nie wiem czy miłość jest dowodem na istnienie Boga, czy samy Bogiem.
- Dla ciebie miłość i Bóg to to samo?
- Uczepiony tej myśli odpoczywam z bagażem mojej pustki i brudnej nadziei.
- Mów dalej, tato!
- Nagle pustka zamienia się w bogactwo - a beznadzieja w życie.To jak ułaskawienie, Minus...od kary śmierci.
- Tato... jeśli jest tak jak mówisz - to Karin powinna być pod opieką Boga, ponieważ my ją kochamy. Czy to może jej pomóc?
- Sądzę, że tak.
- Tato?
- Nie będzie ci przykro, jeśli pójdę sobie gdzieś na chwilę?- Idź. A ja zrobię obiad.
- Zobaczymy się za godzinę.
- Tata ze mną rozmawiał.
Ingmar Bergman, "Jak w zwierciadle"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz